poniedziałek, 5 grudnia 2011

Jack i Jill 2

Obudziła się po wielu godzinach snu, może po minutach. Wyspana, nie wyspana, jakie to miało znaczenie? Tego dnia jakby nie była sobą, nie chciało się jej żyć, nie chciało się jej wstawać z łóżka. A więc pozostała tam. Leżała bez ruchu do momentu gdy doszła do wniosku, że zwariuje, jak jeszcze trochę tam pozostanie. Więc wstała. Nie wykąpała się. Nie ubrała się. Stała naga przy łóżku wpatrzona w nicość przed sobą, nie czując, nie widząc, nie myśląc. Mając czarno przed oczami. Trzęsła się cała, nieświadomie. Z zimna. Okno było otwarte, temperatura na zewnątrz powodowała, że jej oddechy zamieniały się w obłoczki pary. W końcu się ruszyła. W kierunku szuflady. Wyciągnęła skarpety. Męskie, czarne, ciepłe. Skąd takie u niej? Nie wiedziała, nie pamiętała, nie zdawała sobie sprawy. Przygryzła usta. Wciągnęła jeszcze na ręce bezpalczaste, długie, białe rękawiczki. Bielizny nie chciała. Znalazła legginsy. Chyba jej. Bordowe. Bluzka biała, obcisła. Usiała przy telefonie, wykręciła numer z kieszeni płaszcza. Kilka tygodni temu, jakiejś nocy dobrze im się rozmawiało. Do nikogo innego nie mogła zadzwonić. Czemu? Nie pamiętała. Przeczucia. Uczucia. Niedoskonałości. Wady. Niedociągnięcia. Niedomówienia.
Spotkali się w kawiarni, gdy przyszła, on już czekał. Rozmawiali, patrzył ze zwierzęcym pożądaniem, ludzką zachłannością, przedmiotowym traktowaniem. Ona nie zauważała. Przyglądała się kelnerkom, barmanom. Czuła się osaczona. Przez kawę, przez ciastka. Lody jakby nafaszerowane niedokońcawiadomoczym, herbata za gorąca, za zimna, za słodka, zbyt gorzka. Niedopita.
Widział, że jej źle. Powiedział że jej pomoże, zaprowadził do samochodu. Potem zostawił płaczącą, samą, w jej domu, na jej progu , w jej łazience, w jej przedpokoju, na jej schodach, na jej wymiocinach. Tak było jej lepiej. Lepiej jej było bez byle kogo.
Wciąż źle. I usnęła.

Brak komentarzy: